Strona główna | English English
Attached
Powrót | Poprzedni | Następny

Komputeryzujemy się [3/89]

Mnóstwo razy czytaliśmy i słuchaliśmy o stratach, jakie ponosi nasze społeczeństwo, gdy młodzi ludzie, którym “daliśmy” wykształcenie, wyjeżdżają pracować zagranicą. Pojawiały się nawet propozycje, żeby w ogóle nie wypuszczać z kraju absolwentów wyższych uczelni, dopóki nie złożą kaucji pieniężnej – równowartości kosztów studiów.

Tymczasem w “Życiu Warszawy” Bożena Kastory zaprezentowała rozumowanie dokładnie odwrotne do powyższego: nasz kraj (czyli nauka polska) nie tylko nic nie traci na zagranicznych wyjazdach młodych informatyków, fizyków, chemików etc., ale wręcz zyskuje. I nie chodzi jedynie o korzyści z kontaktu ze światem, które są oczywiste – chodzi także o zyski w wymiarze czysto materialnym. “Na pytanie z czego żyją – relacjonuje autorka rozmowy z naszymi młodymi naukowcami – odpowiedź brzmiała najczęściej: z wyjazdów zagranicznych. Nie zamiatają wprawdzie ulic i nie pomagają w piekarni – wyjeżdżają na stypendia i kontakty naukowe, ale rezultat jest ten sam. Zarabiają tam po to, żeby wytrzymać tutaj (...). W jakim stopniu naukę polską finansuje zagranica? Nie w formie bezpośrednich dotacji, bo to się zdarza bardzo rzadko, ale poprzez zatrudnianie na dłuższych i krótszych stażach polskich naukowców (...). Nawet trzy miesiące na średnim stypendium zagranicą to możliwość przywiezienia do kraju 1000-1500 dolarów. Proszę policzyć – w stosunku do pensji adiunkta, która w instytutach podległych Ministerstwu Edukacji wynosi ok. 50 tys., to jest równowartość 50 czy 60 pensji (...). Paradoksalny kurs dolara okazuje się być jednym z filarów, dzięki którym nauka polska ma jeszcze pracowników.”

Rzecz jasna, dotyczy to tylko tych, którzy po stażu wracają do kraju. Ale – jak powiedział jeden z rozmówców autorki – “nie było i nie ma exodusu. Zostają tylko jednostki. Tłumaczymy to tym, że start z pozycji pracownika dobrego instytutu o międzynarodowej renomie jest o wiele lepszy niż wówczas, gdy się jest jednym z wielu tysięcy szukających pracy na rynku zachodnim. Korzystniej więc wrócić, tu rozwijać swoje możliwości i pozostawać w trwałym zawieszeniu na tej nici kontaktów z Zachodem.”

Bożena Kastory przeprowadziła m.in. rozmowę z prof. Stefanem Węgrzynem, dyrektorem Zakładu Systemów Automatyki Kompleksowej PAN w Gliwicach. “Każdy z moich ludzi po Targach Poznańskich, na których wystawiamy systemy komputerowe, ma propozycje wyjazdu na Zachód” – stwierdził profesor. Jego zdaniem jednak, w tym przypadku młodzi naukowcy z Gliwic mają alternatywę: wysokie zarobki w macierzystym zakładzie. “Wprawdzie niskie pensje, ale duże pieniądze z wdrożeń. W ubiegłym roku przemysł osiągnął z wdrożeń naszych systemów komputerowych 1 mld 500 mln zysku. Część z tych zysków należy do twórców. I to jest u nas głównym źródłem zarobków.” Co zaś do wyjazdów zagranicznych “przestrzega się ustalonej kolejności wyjeżdżających, tak żeby praca pozostałych nie traciła na tempie. Rzadko się zdarza, że ktoś się z tej zasady wyłamuje.”

Autorka podsumowuje: “Jeśli jeszcze jest w nauce sporo ludzi utalentowanych, młodych i energicznych, to najczęściej dzięki możliwości zarobienia w II obszarze płatniczym (...) Zarabia się na kontaktach z bogatszymi. Najpowszechniej na współpracy z zagranicznymi ośrodkami badawczymi, w kraju na pracach dla przemysłu. Jeśli nasza nauka ma nie tracić tchu w nadążaniu za innymi, obie te formy współdziałania muszą być wspierane.”

A czy są? Bożena Kastory pisze o utrudnieniach, które wprowadza administracja naukowa, gdy idzie o staże i wyjazdy. W sprawie zaś współpracy z przemysłem “prof. Węgrzyn ubolewa nawet, że jego pracownicy NIE MYŚLĄ O DOKTORATACH, TYLKO O KOMPUTERACH i mogą przez to STRACIĆ STATUS PRACOWNIKA NAUKOWEGO (podkr. nasze)... Najlepszy badacz, jak się wydaje, to teoretyk, biedny i niekoniecznie potrzebny, ale robiący doktorat i habilitację w terminie.”

* * *

Co śmielsze z naszych firm komputerowych próbują ostatnio wypływać na prawdziwe szerokie wody międzynarodowego biznesu. Oto przykład ilustrujący to zjawisko – plany spółki “Sykomat”, o których dowiadujemy się z rozmowy jej prezesa dr. inż. Czesława Syca z tygodnikiem “Przyjaźń”:

“Zajmujemy się produkcją mikrokomputerów profesjonalnych i osobistych (...) Robimy to w oparciu o podzespoły importowane za pośrednictwem polsko-singapurskiej spółki “Polsin” z Singapuru, a także z Korei Południowej i Tajwanu. Prowadzimy ponadto działalność w zakresie programowania i projektowania systemów informatycznych w oparciu o wytwarzane przez “Sykomat” komputery oraz ich instalację zgodnie z życzeniem użytkowników (...)

W ZSRR (...) zawarliśmy szereg kontraktów dotyczących sprzedaży naszych produktów, głównie mikrokomputerów, podpisaliśmy też umowy kompensacyjne (...) Za ruble chcielibyśmy sprzedawać niewielkie ilości komputerów. Przynajmniej na razie. Wynika to z nieuregulowanego do końca problemu transferu tej waluty (...) Bardziej natomiast zainteresowani jesteśmy sprzedażą za dewizy, po cenach konkurencyjnych w stosunku do innych firm oferujących swoje wyroby w ZSRR oraz transakcjami wymiennymi. Chętnie też wejdziemy w bliższe powiązania kapitałowe typu joint venture.

– (...) Wspólne przedsięwzięcia chcecie podejmować, o ile wiem, nie tylko z partnerem radzieckim.

– Jesteśmy w trakcie organizowania joint ventures z firmami amerykańskimi z San Francisco i Nowego Jorku, które zajmowałyby się projektowaniem nowych rozwiązań hardware i software. Ten układ daje nam dostęp do najnowszych technologii. W oparciu o nie produkowane byłyby w firmach Dalekiego Wschodu komputery.”

* * *

Żeby nam się jednak w głowach nie poprzewracało od tego żeglowania po szerokich wodach, od tego pośrednictwa między Stanami Zjednoczonymi, Dalekim Wschodem i Związkiem Radzieckim, przytaczamy notkę z pisma “Konfrontacje” zamieszczoną w rubryce “Pytania do rządu”. Szerokie wody bowiem szerokimi wodami, ale póki co o rozpinaniu żagli decydują urzędnicy od podatków, a nie przedsiębiorczy armatorzy i odważni kapitanowie. Oto owa notka:

“Jeżeli firma (...) chce kupić w Singapurze sprzęt za 1 tys. dol. USA i sprzedać go w Moskwie za 2 tys. dol., to musi odsprzedać naszemu Ministerstwu Finansów 1,6 tys. dol. po 500 zł, co czyni te transakcje nieopłacalnymi. Rezygnują z nich dziesiątki firm na korzyść “turystów” – i Skarb Państwa traci. Czy 80-procentowy odpis dewizowy od obrotu brutto nie powinien być zastąpiony np. 50-procentowym odpisem od zysku? Wtedy i Państwo zarobi?! – pytamy Andrzeja Wróblewskiego, ministra finansów.”

* * *

Gdy o eksporcie mowa: “najsprytniej reklamowała się zielonogórska Apina” – zauważyła, w sprawozdaniu z wystawy komputerowej, wychodząca także w Zielonej Górze “Gazeta Lubuska”. – “W gablotce prezentującej elektronikę na honorowym miejscu wisiała nagroda za eksport wyrobów tej firmy do Francji.” Po bliższym zbadaniu okazało się jednak, że nagroda dotyczy WYROBÓW Z DREWNA, co niewątpliwie także zasługuje na wielkie uznanie, ale akurat nie na tej wystawie.

* * *

W rubryce “Z komputerem na ty” katowicka “Trybuna Robotnicza” propaguje pożyteczny wynalazek, jakim jest kod kreskowy umieszczany na opakowaniach towarów. Zachęcając do zastosowania tego, rozpowszechnionego już w świecie pomysłu, gazeta pisze:

Rysunek Piotra Kakieta
“Sposób ten (...) uniemożliwia zaistnienie pomyłek, o które nietrudno w przypadku, gdy kasjer posługuje się jedynie wzrokiem, a na półkach sklepowych znajdują się setki podobnych towarów.”

Z tymi SETKAMI TOWARÓW NA PÓŁKACH SKLEPOWYCH “Trybuna” niewątpliwie przesadziła, faktem jest jednak, iż nawet przy mniejszej liczbie artykułów łatwo się pomylić. Redaktor niniejszej rubryki kupował ostatnio jednego dnia w tym samym sklepie:

– torebkę na której był nadruk “Mąka pszenna Poznańska”, a na tym stempel “Etykieta zastępcza” i w środku znajdowała się kasza jęczmienna;

– torebkę, na której był nadruk “Kasza jęczmienna Mazurska”, a na tym stempel “Pęcak”;

– jeszcze jedną torebkę, na której nie było żadnego napisu, ale według informacji personelu (prawdziwej, jak się później okazało) w środku znajdował się ryż;

– wreszcie torebkę, na której ekspedientka ręcznie wypisała słowo “SUL”.

Wszystkie torebki były z jednakowego szarego papieru, jednakowej wielkości, różniły je tylko napisy lub ich brak. Czy mamy prawo mieć pretensję do kasjerki o ewentualny moment nieuwagi?

A gdybyśmy mieli kod kreskowy, pomyłka już by nie groziła. Dysponowalibyśmy specjalną kasą, w której komputer za pomocą czytnika określałby, jaki to towar i natychmiast podawał, ile on kosztuje.

Oczywiście w naszych warunkach kod kreskowy będzie wymagał wprowadzenia do sklepów etatów DESZYFRANTA i SZYFRANTA. Za pomocą KSIĘGI KODÓW deszyfrant, siedząc na zapleczu, odczyta co oznaczają kreski na torebce – np. właśnie Mąka pszenna Poznańska, szyfrant zaś, korzystając z wyspecjalizowanej drukarki, da nowy układ kresek zastrzeżony dla Kaszy jęczmiennej Mazurskiej, po czym tę zmienią obaj z kolei na Pęczak. Szyfr Miodu przerobią na szyfr Ziołomiodu, a szyfr Czekoladek na szyfr Czekoladek Czekoladopodobnych.

O wyspecjalizowanych drukarkach do szyfrów wspominamy nieprzypadkowo. Niesłychanie ważne jest utrzymanie superdokładnych parametrów każdej z kresek kodu. Inaczej czytnik może się pomylić i kaszankę wziąć np. za czarny kawior.

J.R.

Źródło: “Komputer,” popularny miesięcznik informatyczny, nr 3/89 (36), str. 12



  Poprzedni | Następny
Strona dodana 30 marca 2003 roku.

Copyright © 2002-2005 Marcin Wichary
Wersja do druku | Kontakt | Mapa serwisu