Strona główna | English | |
Powrót | Poprzedni | Następny |
Czy można lekceważyć niechlujstwo językowe? Eskimosi mają ponoć z górą dwadzieścia słów na określenie różnych gatunków śniegu, nie używają natomiast rzeczownika abstrakcyjnego “śnieg”. Warszawskim mieszczuchom wystarcza ten właśnie rzeczownik abstrakcyjny, w razie potrzeby modyfikowany przymiotnikami (puszysty, brudny, mokry, trzeszczący...). Ale już np. narciarze są dokładniejsi, puchu ze szrenią raczej nie mylą: inaczej się jeździ, to i inaczej nazywa to, po czym się jedzie. Naturalnie, aby się nie pomylić, trzeba wiedzieć. A żeby innych nie zmylić, trzeba używać właściwych słów. Obserwując, jak się obecnie o informatyce mówi i pisze, dochodzę do wniosku, że ogromnie wielu mówiących i – niestety – sporo piszących albo nie wie, o co chodzi, albo nie panuje nad swoją mową. Anglicy, wśród których sposób wysławiania się jest oznaką pozycji społecznej (rzeczywistej lub udawanej, nieważne!), ważniejszą niż styl ubierania się, otóż ci Anglicy mają świetne, acz nieco brutalne określenie: a case of verbal diarrhoea with mental constipation, którym jednoznacznie klasyfikują mówcę lub pisarza nie panującego nad wypowiedzią. (W przybliżonym przekładzie: cierpi na biegunkę słów z obstrukcją myśli.) Złapany na gorącym uczynku rodzimy gwałciciel polszczyzny tłumaczy się zazwyczaj, że wszyscy tak robią, albo że wszyscy i tak go pojmują. I – w pewnym stopniu – ma rację. Chwasty językowe pienią się jak salmonella latem, podobnie jak salmonella pozornie nie psują smaku potrawy. Ale szkodzą, oj, jak szkodzą. Wielu osobników wypowiadających się (w mowie i piśmie) o informatyce czerpie natchnienie i wiedzę z tzw. materiałów źródłowych, którymi najczęściej są gazetki i ulotki reklamowe, nierzadko pisane w Hongkongu czy na Formozie (kłopoty, jakie mają ludzie Orientu z wysławianiem się w językach europejskich, są legendarne, ale osobnik o tym pewno nie wie, bo jest “specjalistą”, czyli uważa, że wolno mu być nieukiem w każdej dziedzinie oprócz tej jednej – specjalizacji!). Materiały te wyglądają na pisane po angielsku. Osobnik zaś – oczywiście! – uważa, że mowę Byrona opanował doskonale. W języku angielskim występuje czasownik przechodni to control. Z punktu widzenia polszczyzny jest on homonimem, oznaczającym: mieć władzę, panować, opanowywać, rządzić, zarządzać, sprawować nadzór, pohamować, sterować, kierować (czymś), regulować, warunkować (coś), a także sprawdzać, kontrolować (we wszystkich znanych mi słownikach angielsko-polskich polski odpowiednik najbardziej fonetycznie zbliżony do tego angielskiego słowa jest wymieniany na ostatnim miejscu). A w wypowiedziach specjalistów wszystko się “kontroluje”. Oczywiście to nie tylko lenistwo, to także niewiedza! Trzeba się bowiem znać na rzeczy, by wiedzieć, kiedy control character należy przełożyć na znak kontrolny, a kiedy na znak sterujący! Gdyby to “informatycy” wymyślali terminologię mechaniczną, mielibyśmy zapewne kontroler Watta (przypominam: mamy regulator!), tak jak dziś mamy kontrolery dyskowe i inne nonsensy. O ile częste używanie słowa kontrolować (i pochodnych) dowodnie świadczy o nieuctwie, a przynajmniej o niezrozumieniu przedmiotu wypowiedzi, o tyle użycie (nawet tylko jeden raz!) słowa kompatybilny świadczy o czymś bodajże jeszcze gorszym, o pozerstwie intelektualnym. Osobnik używający tego (nie istniejącego w żadnym polskim słowniku!) wyrazu udaje, że ma do powiedzenia coś więcej lub coś innego niż “zgodny”. Otóż nie! Angielskie słowo compatible oznacza tylko i dokładnie tyle, co polskie zgodny, nawet ta słynna (z procesów rozwodowych) niezgodność (np. charakterów) też po angielsku jest incompatibility. Po co więc przenosić, czysto fonetycznie, obce słowo, kiedy jest ścisły polski odpowiednik? Tylko chyba po to, by wśród maluczkich wzbudzić szacunek, że się niby opanowało jakieś tam mądrości. Paskudna to cecha charakteru, takie zadawanie szyku. Nic nie poradzę, ile razy słyszę kompatybilny, tyle razy widzę brudny kołnierzyk, wybrylantynowane włoski i sygnet z tombaku – atrybuty wiejskiego podrywacza na zabawie w remizie. Są i trudniejsze przypadki, jest ów słynny joystick i jest interface. Słowa, które nie mają dokładnych odpowiedników w polszczyźnie. Można oczywiście przyjąć dżojstik i interfejs; brzmią okropnie, ale chyba błędu nie ma. Tyle że, z nielicznymi wyjątkami (np. dżem), polszczyzna nie przyjmuje słów angielskich, inna jest tradycja języka, łaskawsza dla łaciny i niemieckiego, ostatecznie dla języków romańskich niż dla angielskiego, zwłaszcza pod względem fonetycznym. O ile sobie przypominam z lektury książek Meissnera, to, co angielscy piloci nazywają dżojstikiem, Polacy latający w RAF-ie nazywali orczykiem. Ze zmierzchem konnych zaprzęgów oryginalne znaczenie słowa orczyk zaczyna się zacierać. Fonetycznie poprawne, dobrze osadzone w polszczyźnie słowo może przybrać nowe znaczenie. Podobnie, choć pośrednictwo znaczy dotychczas coś innego, nie widzę powodu, dlaczego nie miałoby być używane jako odpowiednik interface. Analitycznie, choć nie tradycyjnie, jest ono bardzo dobrym odpowiednikiem. Garść przykładów: od oczywistych błędów (merytorycznych, nie tylko językowych) – przez oznaki wątpliwej elegancji – do spraw estetycznych. Czy to ważne? Tak, bardzo ważne. Osobnik nie zwracający uwagi na to, jak się wyraża, nie panujący nad swą mową, piszący byle jak, wystawia sobie świadectwo niechluja językowego. A to oznacza jedno z dwojga: albo jest on homo nie całkiem sapiens, albo lekceważy adresatów wypowiedzi w takim samym stopniu, w jakim pani domu lekceważy gości, przyjmując ich w papilotach i przydeptanych papuciach. Sposób wyrażania jest – niezależnie od tego, czy chemy, czy nie – wizytówką naszej ogłady, kultury i sprawności intelektualnej. Legendy o geniuszach, którzy nie umieli się wysłowić, są właśnie legendami, nikt ich jakoś nie umie poprzeć konkretnymi przykładami. Przykładów przeciwnych, ludzi naprawdę wybitnych, którzy zwracali pedantyczną wprost uwagę na poprawność wypowiedzi, jest mnóstwo. Nie brak ich i wśród informatyków, by wymienić tylko kilku: Dijkstra, Hoare, Naur, Wirth – ich prace są nie tylko doniosłe, są też pięknie napisane. (Przedruk z Biuletynu PTI) Źródło: “Informatyka,” nr 2/1988, str. 31 |
Panie Redaktorze, Z pewnym opóźnieniem przesyłam mały komentarz do terminologii (sprawy są nadal aktualne) a propos tekstu podpisanego WMT w numerze 2/1988 INFORMATYKI (przedruk z Biuletynu PTI). Tekst zawiera takie uwagi, którym można tylko przyklasnąć, ale także takie, z którymi zgodzić się nie sposób (jest w nim również – niepotrzebnie – nutka jakby zacietrzewienia). Niezmiernie trafne, na przykład, są uwagi o czasowniku angielskim to control i jego nieprawidłowych tłumaczeniach w polszczyźnie. Natomiast z uwagami o przymiotniku kompatybilny nie zgodziłbym się. Pierwsze znaczenie słowa zgodny to tyle co niekłótliwy, chętny do współdziałania. Dopiero drugi sens to wiernie odpowiadający czemuś (np. w wyrażeniu za zgodność z oryginałem). Słowo kompatybilny ma znaczenie specyficzne: sprzętowo zgodny (w dziedzinie komputerów). Tylko jedno słowo więcej a przynosi dodatkową precyzję. Nie oddaje tej precyzji wcale słowo zgodny i wymagałoby użycia jeszcze dodatkowych słów, aby dorównać terminowi kompatybilny. Propozycja zastąpienia interfejsu (czy interface’u) pośrednictwem to kompletne nieporozumienie. Pośrednictwo to po pierwsze pojęcie abstrakcyjne, po drugie oznaczające stan i teraz nagle miałoby oznaczać bardzo konkretne urządzenie techniczne?! Zatem powstałby nowy homonim, którego znaczenia w dodatku dotyczyłyby kompletnie różnych dziedzin rzeczywistości w jej ujmowaniu językowym. Tymczasem homonimy, jak wiemy, nie przyczyniają się do większej jasności języka. Lepszy już byłby interfejs czy w ostateczności łącznia – jak chcą niektórzy. Co do joysticka, ktoś kiedyś powiedział grajrączka i uważam, że słowo to dobrze brzmi i oddaje funkcję przedmiotu. Aczkolwiek, trzeba przyznać, polszczyzna nie lubi złożeń słownych, jak np. już zakorzeniony światopogląd, czy okropna kursokonferencja. Orczykowi jestem przeciwny, ponieważ ma inne znaczenie i wywołuje inne skojarzenia – nie mówiąc o tym, ze byłby to znów homonim. Dalej, jeśli chodzi o uwagę autora, iż polszczyzna nie przyjmuje słów angielskich (oprócz dżemu). Jeszcze jak przyjmuje! Zacytuję tylko niektóre spośród wielu słów angielskich w polszczyźnie: sweter, pulower, boks, tenis, kort, net, gol, korner, forhend, smecz, aut, brydż, poker, off-side, walkower, outsider, fair play, dżentelmen, overlock, inlet czyli wsypa (do poduszki), establishment, lord, buldog, caravaning, camping, trawler, autobus, trolejbus, booking, banknot, jeep, skuter, szyper, trymerka, dżinsy, krakersy, dżersej, hot-dogi (przepraszam, ze nie zadbałem w tym wyliczeniu o chronologię przejmowania owych słów). Wypada tylko dodać, ze niegdyś wpływy angielskiego były niezmiernie małe w porównaniu do łaciny i niemieckiego, a teraz są znaczne. Z pozdrowieniami Źródło: “Informatyka,” nr 1/1989, str. 33 | |
Poprzedni | Następny |
Strona dodana 7 maja 2003 roku. Copyright © 2002-2005 Marcin Wichary |
Wersja do druku | Kontakt | Mapa serwisu |